Pomagaj z Szymonem!

Pomagaj z Szymonem!

czwartek, 22 stycznia 2015

Narodziny. Moja historia.

I tym razem nie udało mi się spełnić marzenia o porodzie naturalnym. 
I tym razem natura (Bóg??) okazała się przewrotna i spłatała mi figla.
Mi, która czekała z niecierpliwością i ekscytacją by poczuć na własnej skórze cud narodzin.
Układałam różne scenariusze tego jak i kiedy się zacznie poród, co zrobimy z Synem w tym czasie.
Gdy już był termin stosowałam wszystkie znane mi sposoby by przyspieszyć i wywołać poród (kąpiel tak gorąca, że aż parzyła, spacery szczególnie po schodach, nawet męża zaktywizowałam) i nic. Ani pół skurczu czy innych sygnałów, że poród tuż tuż.
W 41 tygodniu moja doktórka dała mi skierowanie do szpitala, w którym pracowała moja koleżanka położna. Zgłosiłam się w czwartek kolo południa na luzie z myślą, że położę się na patologię ciąży i wywoływać poród zaczną dopiero w piątek. Jednak  pani na izbie była tak miła, że skierowała mnie od razu na porodówkę. Szybki telefon do koleżanki, żeby przyjeżdżała (już zdążyłam się pochwalić na izbie i na porodówce, że mam tu znajomą położną), ponieważ akurat miała wolne.
Położyli mnie na korytarzu bo wszystkie sale były zajęte, zbadali, podłączyli ktg i czekałam. W międzyczasie chodziło dwóch lekarzy po salach, jeden zbierał informację ile pacjentek jest kwalifikowanych do cięcia. Na mnie tylko spojrzał i jak się dowiedział, że chcę spróbować rodzic sn stwierdził, że i tak będę wolała cesarkę jak wszystkie kobiety, które dowiadują się o wadze dziecka powyżej 4kg. Bardzo mnie te słowa zabolały bo ja byłabym gotowa i takiego kolosa urodzić gdyby mi to było dane.
Przyjechała koleżanka i razem z nią poszłam na usg, tam dowiedziałam się, że córa będzie ważyć najprawdopodobniej 4100 (lekarz nie dał rady złapać odpowiednich wymiarów główki bo była lekko skręcona więc ostateczna waga była niższa) i jeszcze nie jest wstawiona. Obu lekarzy było zgodnych co do tego, że powinnam się zgodzić na cięcie ze względu na to, że pierwsze bylo zrobione "na zimno" bez skurczy i bez rozpoczętej akcji (z brakiem rozwarcia na czele). Koleżanka porozmawiała potem ze mną na spokojnie, wytłumaczyła, że tak będzie lepiej i bezpieczniej dla nas. Ze łzami w oczach się zgodziłam.
Znów poczułam się oszukana i zawiedziona. Znów poczułam, że odniosłam porażkę, bo co ze mnie za kobieta, która nawet nie poczuła, że poród się zaczyna, nie poznała tego bólu...i nigdy już raczej nie poznam bo nawet jeśli zdecydujemy się na trzecie dziecko to na 99% będzie cięcie z powodu wysokiego ryzyka.
Koleżanka widziała mój zawód (nigdy w życiu nie czułam takiego zawodu jak wtedy) i pocieszała jak umiała. Wpuściła Męża na porodówkę i czekaliśmy wszyscy aż skończą robić cięcie dla innej kobiety (mojej późniejszej sąsiadce z sali).
O 16.10 zaszłam na salę a o 16.25 moja Córka przyszła na świat. Stanowisko noworodkowe było blisko więc mogłam się napatrzeć na nią od samego początku. Malutką zajęła się moja koleżanka, osuszoną i zawiniętą w jednorazowy becik (coś a'la podkład) dostałam do przytulenia. Córa, gdy tylko poczuła moją skórę na twarzy od razu się uspokoiła, ja czując jej delikatną skórkę buzi (żaden, nawet najdelikatniejszy materiał, nie dorówna skórze noworodka) poczułam ogromny wyrzut endorfin. Przytulałam ją dłużej niż zwykle dają potem pojechała na oddział a mnie zszywali. Po drodze poznała swojego Tatę (i znów znajomości się przydały bo mógł potrzymać i zrobić zdjęcie ).
Ok 16 zawieźli mnie na połóg a ja domagałam się przywiezienia Córeczki do mnie, żeby ją nakarmić . Niestety malutka musiała poleżeć trochę pod lampą, żeby się zagrzać bo miała raczki i nóżki sine ale po chwili dostałam ją już na zawsze. Mężowi kazałam natychmiast mi ją podać i pomóc przystawić. A ona wtedy tak cudownie się zassała...ręka mi sztywniała od przytrzymywania jej (karmiłam na plecach bez podnoszenia głowy) więc Małżonek mi pomagał w trzymaniu.
Koleżance podziękowałam z całego serca za przyjazd i wspieranie mnie. Mąż pojechał do mojej mamy po Syna i potem do domu a ja zostałam z Malutką w szpitalu czując pod skóra, że teraz życie nabierze obrotów.
W szpitalu na Warszawskiej (w którym teraz rodziłam) nie zabierają dzieci na noc (chyba, że wymagają obserwacji), położna bez cienia zniecierpliwienia przychodziła w nocy i podawała dzieci do karmienia, potem odkładała jeśli chciałyśmy, przewijała bez proszenia. Rano gdy nas myła to grzecznie się odnosiła do nas, porozmawiała, pożartowała- zupełnie inna atmosfera niż w szpitalu, w którym rodziłam Syna. Położne przychodziły w ciągu dnia i pytały czy w czymś trzeba pomóc, jak się czujemy, w nocy słyszałam, że tez chodzą, zwłaszcza gdy któreś dziecko długo płakało.
20 stycznia minęły dwa miesiące od kiedy Córeczka jest z nami i szczerze to nie wyobrażam sobie jak to było jak jej nie było. Owszem pamiętam, że było łatwiej z jednym (a wtedy wydawało się, że jest trudno) ale teraz radości mamy razy dwa :-)
Pierwsze świadome uśmiechy już za nami, pierwsze próby śmiania się w głos też.
Dziś rano Malutka pozytywnie mnie zaskoczyła, spała sobie do 10.30 (z przerwami na karmienie rzecz jasna), gdy się obudziła zaszłam do niej a ona na mój widok od razu uśmiech na buźce i pisk radości. I dzień od razu lepszy się staje :-)
Wydaje mi się, że Syn tak wcześnie nie śmiał się w głos ale może zwyczajnie tego nie pamiętam...
O reakcji i relacjach siostrzano-braterskich napiszę innym razem.
Teraz wybaczcie, ale idę już spać :-)
Dobrej nocy :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz