Pomagaj z Szymonem!

Pomagaj z Szymonem!

poniedziałek, 16 lutego 2015

Rozłąka z dziećmi.

Za długo było dobrze.
W niedzielne (8-ego) popołudnie złapał mnie ostry ból w dolnej lewej części pleców. Do tego stopnia, że wymiotowałam i prawie mdlałam.Wezwane pogotowie stwierdziło ostry atak kolki nerkowej, dali mi tylko no-spę bo ponoć przy karmieniu nic innego nie wolno. Niestety po dwóch godzinach ból się wzmógł i trafiłam na SOR z mężem. Z dziećmi została teściowa (dobrze, że ktoś mieszka tak blisko).
Na SORze zeszła nam cała noc (kolejek o dziwo nie było ale bardzo długo trzeba czekać na wyniki).
Po otrzymaniu wszystkich wyników (od krwi poprzez usg, RTG i na końcu tomograf) w poniedziałek rano lekarz chciał mnie zatrzymać na oddziale bo mi kamień utknął. Ja w panice odmówiłam bo co z dziećmi...Syn spał jak wyjeżdżaliśmy, Córce mleka nie naściągałam. Umówiłam się, że przyjdę we wtorek rano. Synowi wytłumaczyłam, Córze mleko załatwiłam (dzięki Bogu Męża siostra i kuzynka karmią więc użyczyły nam swoich zapasów). 
Połowę nocy z poniedziałku na wtorek spędziłam płacząc nad ssącą pierś Córą. Bałam się cholernie ją i syna zostawić. Bałam się, że nie wrócę...taki irracjonalny lęk o los dzieci...rozpacz...
We wtorek z uśmiechem pożegnałam Synka, wyściskałam Malutką i pojechaliśmy...znów łzy w samochodzie...
Uśmiech przez łzy towarzyszył mi cały trzydniowy pobyt. Byłam zazdrosna o to, że teściowa może tulić moje dzieci, nawet o moją mamę, że może się nimi zajmować...Na szczęście miałam trzy towarzyskie panie na sali, z którymi można było porozmawiać. 
Najbardziej się bałam o to, że Córka gdy pozna butelkę (co prawda z moim i zdobycznym mlekiem wystarczyło na tyle by nie musieć dokarmiać jej mm) odrzuci pierś a moja laktacja się zmniejszy bo laktator nie pobudzi tak jak ssące dziecko. 
W czwartek powitał mnie Syn z radosnym okrzykiem na twarzy, za chwilę obudziła się Córa. Jej uśmiech na twarzy, przyssanie się do piersi były najlepszym wynagrodzeniem za ten czas rozłąki.
Niestety moja przygoda z urologią się jeszcze nie skończyła, raczej zaczęła. 
Mam nadzieję, że nie będę musiała więcej opuszczać swoich dzieci (póki małe).
One to przeżyją, gorzej ze mną.

czwartek, 22 stycznia 2015

Narodziny. Moja historia.

I tym razem nie udało mi się spełnić marzenia o porodzie naturalnym. 
I tym razem natura (Bóg??) okazała się przewrotna i spłatała mi figla.
Mi, która czekała z niecierpliwością i ekscytacją by poczuć na własnej skórze cud narodzin.
Układałam różne scenariusze tego jak i kiedy się zacznie poród, co zrobimy z Synem w tym czasie.
Gdy już był termin stosowałam wszystkie znane mi sposoby by przyspieszyć i wywołać poród (kąpiel tak gorąca, że aż parzyła, spacery szczególnie po schodach, nawet męża zaktywizowałam) i nic. Ani pół skurczu czy innych sygnałów, że poród tuż tuż.
W 41 tygodniu moja doktórka dała mi skierowanie do szpitala, w którym pracowała moja koleżanka położna. Zgłosiłam się w czwartek kolo południa na luzie z myślą, że położę się na patologię ciąży i wywoływać poród zaczną dopiero w piątek. Jednak  pani na izbie była tak miła, że skierowała mnie od razu na porodówkę. Szybki telefon do koleżanki, żeby przyjeżdżała (już zdążyłam się pochwalić na izbie i na porodówce, że mam tu znajomą położną), ponieważ akurat miała wolne.
Położyli mnie na korytarzu bo wszystkie sale były zajęte, zbadali, podłączyli ktg i czekałam. W międzyczasie chodziło dwóch lekarzy po salach, jeden zbierał informację ile pacjentek jest kwalifikowanych do cięcia. Na mnie tylko spojrzał i jak się dowiedział, że chcę spróbować rodzic sn stwierdził, że i tak będę wolała cesarkę jak wszystkie kobiety, które dowiadują się o wadze dziecka powyżej 4kg. Bardzo mnie te słowa zabolały bo ja byłabym gotowa i takiego kolosa urodzić gdyby mi to było dane.
Przyjechała koleżanka i razem z nią poszłam na usg, tam dowiedziałam się, że córa będzie ważyć najprawdopodobniej 4100 (lekarz nie dał rady złapać odpowiednich wymiarów główki bo była lekko skręcona więc ostateczna waga była niższa) i jeszcze nie jest wstawiona. Obu lekarzy było zgodnych co do tego, że powinnam się zgodzić na cięcie ze względu na to, że pierwsze bylo zrobione "na zimno" bez skurczy i bez rozpoczętej akcji (z brakiem rozwarcia na czele). Koleżanka porozmawiała potem ze mną na spokojnie, wytłumaczyła, że tak będzie lepiej i bezpieczniej dla nas. Ze łzami w oczach się zgodziłam.
Znów poczułam się oszukana i zawiedziona. Znów poczułam, że odniosłam porażkę, bo co ze mnie za kobieta, która nawet nie poczuła, że poród się zaczyna, nie poznała tego bólu...i nigdy już raczej nie poznam bo nawet jeśli zdecydujemy się na trzecie dziecko to na 99% będzie cięcie z powodu wysokiego ryzyka.
Koleżanka widziała mój zawód (nigdy w życiu nie czułam takiego zawodu jak wtedy) i pocieszała jak umiała. Wpuściła Męża na porodówkę i czekaliśmy wszyscy aż skończą robić cięcie dla innej kobiety (mojej późniejszej sąsiadce z sali).
O 16.10 zaszłam na salę a o 16.25 moja Córka przyszła na świat. Stanowisko noworodkowe było blisko więc mogłam się napatrzeć na nią od samego początku. Malutką zajęła się moja koleżanka, osuszoną i zawiniętą w jednorazowy becik (coś a'la podkład) dostałam do przytulenia. Córa, gdy tylko poczuła moją skórę na twarzy od razu się uspokoiła, ja czując jej delikatną skórkę buzi (żaden, nawet najdelikatniejszy materiał, nie dorówna skórze noworodka) poczułam ogromny wyrzut endorfin. Przytulałam ją dłużej niż zwykle dają potem pojechała na oddział a mnie zszywali. Po drodze poznała swojego Tatę (i znów znajomości się przydały bo mógł potrzymać i zrobić zdjęcie ).
Ok 16 zawieźli mnie na połóg a ja domagałam się przywiezienia Córeczki do mnie, żeby ją nakarmić . Niestety malutka musiała poleżeć trochę pod lampą, żeby się zagrzać bo miała raczki i nóżki sine ale po chwili dostałam ją już na zawsze. Mężowi kazałam natychmiast mi ją podać i pomóc przystawić. A ona wtedy tak cudownie się zassała...ręka mi sztywniała od przytrzymywania jej (karmiłam na plecach bez podnoszenia głowy) więc Małżonek mi pomagał w trzymaniu.
Koleżance podziękowałam z całego serca za przyjazd i wspieranie mnie. Mąż pojechał do mojej mamy po Syna i potem do domu a ja zostałam z Malutką w szpitalu czując pod skóra, że teraz życie nabierze obrotów.
W szpitalu na Warszawskiej (w którym teraz rodziłam) nie zabierają dzieci na noc (chyba, że wymagają obserwacji), położna bez cienia zniecierpliwienia przychodziła w nocy i podawała dzieci do karmienia, potem odkładała jeśli chciałyśmy, przewijała bez proszenia. Rano gdy nas myła to grzecznie się odnosiła do nas, porozmawiała, pożartowała- zupełnie inna atmosfera niż w szpitalu, w którym rodziłam Syna. Położne przychodziły w ciągu dnia i pytały czy w czymś trzeba pomóc, jak się czujemy, w nocy słyszałam, że tez chodzą, zwłaszcza gdy któreś dziecko długo płakało.
20 stycznia minęły dwa miesiące od kiedy Córeczka jest z nami i szczerze to nie wyobrażam sobie jak to było jak jej nie było. Owszem pamiętam, że było łatwiej z jednym (a wtedy wydawało się, że jest trudno) ale teraz radości mamy razy dwa :-)
Pierwsze świadome uśmiechy już za nami, pierwsze próby śmiania się w głos też.
Dziś rano Malutka pozytywnie mnie zaskoczyła, spała sobie do 10.30 (z przerwami na karmienie rzecz jasna), gdy się obudziła zaszłam do niej a ona na mój widok od razu uśmiech na buźce i pisk radości. I dzień od razu lepszy się staje :-)
Wydaje mi się, że Syn tak wcześnie nie śmiał się w głos ale może zwyczajnie tego nie pamiętam...
O reakcji i relacjach siostrzano-braterskich napiszę innym razem.
Teraz wybaczcie, ale idę już spać :-)
Dobrej nocy :-)

piątek, 2 stycznia 2015

Okno w okno.

W szpitalu, w którym rodziłam okna z oddziału położniczego wychodzą na drugie skrzydło szpitala gdzie mieści się onkologia.
Przez cały swój pobyt mogłam obserwować część życia pacjentów onkologicznych. 
Ten obojętny wyraz twarzy, malujące się na nich oczekiwanie i zrezygnowanie. 
To było tak mocne doznanie w kontraście tego co ja i inne pacjentki połogu przeżywały- radość z nowego życia, wzruszenie, czasem bezsilność gdy dziecko mocno płakało. 
Czasem myślenie o ludziach z tamtego oddziału było tak dojmujące, że człowiek łapał doła. Dlatego starałam się nie myśleć (chociaż ciężko to przychodziło bo na tym oddziale ponad dekadę wcześniej leżał brat Męża, którego nie znałam i nie poznam już nigdy...).
Miałam (niestety tylko 3 dni, dla niej stety bo wyszła do domu ale dla mnie już nikogo nie dołożyli na salę) towarzyszkę, super dziewczynę. Ona i jej mąż są bardzo wierzący, chodzą na spotkania charyzmatyczne etc. Pierwszą noc (ona rodziła w tym samym dniu co ja) przegadałyśmy. Calutką. Zaczęło się jak zwykle- od zwykłej rozmowy o niczym a zeszłyśmy na tematy religijne. Potem ona wyszła do domu a ja zostałam samiusieńka na sali i miałam czas na myślenie. 
Jakiś czas temu pewna pani krawcowa, teraz dobra znajoma mojej mamy, zaczęła się wgłębiać w religię (musiała czymś zając ręce i myśli bo rzucała palenie) i dużo rzeczy opowiadała mi i mojej mamie przy okazji robienia nam przeróbek. Teraz ta dziewczyna i te bliskie sąsiedztwo oddziału onkologicznego otworzyły mi jeszcze bardziej umysł i serce na Boga. Byłam wcześniej wierząca owszem, chodziłam do kościoła co niedzielę, ale to nie było to. 
Teraz dostrzegam Boga wszędzie. Już nie jest On tylko w kościele, nie jest obecny tylko podczas modlitwy ale jest obok cały czas. Bóg jest w moim Mężu, w moich cudownych dzieciach (nawet gdy płaczą), w drzewach, kwiatach, drobnych radościach i smutkach. Gdy przychodzi trudny czas (jak wtedy gdy musiałam leżeć tydzień w szpitalu po porodzie) zadaję sobie jedno pytanie: czego to mnie ma nauczyć. I wiem, że Bóg nie ześle na mnie nic, z czym nie dałabym sobie rady.
Przed porodem martwiłam się jak Mąż da sobie radę z Synem (zwłaszcza, że Młody nie chce ojca słuchać, kapać musiałam ja, karmić/ ubierać/wpinać w fotelik etc. musiałam ja, Syn potrafił wystawić język dla Męża gdy nie chciał jego obecności na co Mąż wkurzał się strasznie). Podczas przedłużającego się pobytu w szpitalu okazało się, że ani raz się te moje chłopy nie pokłóciły, dogadywali się super, bawili się razem (Mąż wcześniej rzadko się bawił z Synem). Teraz już wiem, że ja musiałam się nauczyć cierpliwości (oj ciężko było, ciężko...) i większego zaufania do Męża (wiedziałam, że dobrze zajmie się Synem jednak martwiłam się o to, żeby się nie kłócili i nie krzyczeli na siebie) a Mąż cierpliwości i zrozumienia dla rozbrykanego trzylatka. A trzylatek czego się nauczył? Że z tatą tez jest fajnie i tata potrafi dokładnie wszystko to samo co mama. 
Zawierzenie Bogu jest fajne bo ściąga ze mnie strach o jutro. Bo wiem, że cokolwiek by nie było On nam pomoże poprzez dobrych ludzi, wspaniałych rodziców. Kiedyś łapały czasem mnie lęki o przyszłość, jak sobie damy radę z jedną wypłatą a teraz? Tego już nie ma, a jeśli się pojawia to na chwilę i zaraz ucieka. 
Dzięki mojej towarzyszce poznałam ciekawą stronę ojca dominikanina, na której codziennie z okazji Adwentu zamieszczane są wykłady tegoż ojca. Może bardziej rozmowa niż wykład. Ksiądz ten wybiera codziennie cytat z Pisma Świętego i go interpretuje, opowiada o nim, odnosi do współczesnego życia. Tak zwyczajnie, prostym językiem , szczery aż do bólu. Warto posłuchać tych Plastrów Miodu (tak się nazywa owo słuchowisko), ja nie jestem na bieżąco niestety, mam sporo tyłów w słuchaniu ze względu na dzieci ale z czasem mam nadzieję nadrobić. 


Macie ochotę posłuchać? 
www.langustanapalmie.pl
Ksiądz jest również na FB, wystarczy wpisać w wyszukiwarkę Langusta na palmie.