Pomagaj z Szymonem!

Pomagaj z Szymonem!

piątek, 14 lutego 2014

Koniec mlecznej drogi

We wtorek po popołudniowej drzemce Syna odbyło się pożegnalne karmienie (miało być rano, ale Syn w nocy wymiotował i ranne karmienie ograniczył do 5 min bo był zmęczony i organizm pewnie więcej nie chciał mleka).
 Przypomniałam mu to co wcześniej tłumaczyłam- że mama idzie do lekarza i dostanie lekarstwo, po którym nie będę mogła mu dać piersi.
I że w nocy przyjdzie Wróżka Mleczuszka i przyniesie prezent. A ta Wróżka przychodzi do każdego dziecka, które skończy jeść mleko od mamy bo jest już duże. 
 Młody zdziwiony bo o tej porze cyca nie dostawał od bardzo dawna ale z ochotą się zassał. Mi łza po policzkach popłynęła i to nie jedna. Z żalu, że to koniec (pomimo kilkukrotnej ochoty rzucenia karmienia w cholerę), że kończy się pewien wspaniały etap w naszym życiu, pełen bliskości, intymności, szczególnej więzi. Ze wspomnień bo przecież tak całkiem niedawno (2 lata 1 miesiąc i 1 dzień wstecz) karmiłam swoje dzieciątko po raz pierwszy a on już tak urósł i się zmienił.
To był wspaniały czas. To poczucie, że tylko ja mogę nakarmić (do pewnego wieku) swoje dziecko bo Syn nie chciał butelki, że jestem niezastąpiona. Uczucie wspaniałe ale i chwilami dołujące bo nigdzie nie można wyjść na dłużej bez dziecka. Czy zmieniłabym to teraz z perspektywy czasu i przyzwyczaiła Małego do butli? Nie bo uważam, że butelka to ostateczności jeśli się da to lepiej jej nie używać. Owszem Syn pił z butli jak chodziłam w weekendy na wykłady ale potem na pierś się rzucał jakby cały dzień nie jadł. Czas karmień należał tylko do mnie i T, celebrowałam to i cieszyłam się tymi chwilami. Nie lubiłam jak ktoś (zwłaszcza Teść) zaglądał mi w dekolt przy karmieniu dlatego przeważnie szłam do drugiego pokoju. Zdarzało mi się karmić w różnych miejscach- pod kościołem, w parku, w przychodni (i to bynajmniej nie dziecięcej), na przystanku, na chodniku i nigdy nie usłyszałam złego słowa. Nikt nie zwrócił mi uwagi, że to niestosowne (zawsze się przykrywałam pieluszką) a wręcz spotykałam się z pozytywnymi komentarzami :-) 
To był czas magicznej bliskości, która raczej nigdy się już nie powtórzy z Synem, ale mam nadzieję, że zapamięta On podświadomie te chwile :-) Bo ja pamiętać będę zawsze :-)

Wtorkowy wieczór obył się bez płaczu (zaraz po kąpieli chciał "cicia" ale pokazałam przyklejone plasterki, że są chore i odpuścił). Za to środowy ranek był ciężki bo od 5 chciał possać i płakał, złościł się podsypiając na zmianę. O 6.30 skapitulowałam i dałam (tfu Wróżka dała :-) ) mu prezent. Rozpakował (klocki obrazkowe, ciastolina, bańki mydlane), klocki rozrzucił po łóżku i dalej mu się chciało (resztę przezornie przechwyciłam, żeby nie zalać łóżka bańkami i nie zbierać drobinek ciastoliny z pościeli). Zażyczył sobie w końcu mleka więc dostał w kubeczku a ja prędko wstałam (od dawna obowiązywała zasada, że pierś jest tylko w łóżku) i już był spokój. 
Wieczorne usypianie obywa się bez kłopotów-zamiast piersi jest czytanie bajeczki za to ranek...wczoraj obudził się o 5 (razem z Mężem, który szykował się do pracy) i chciał iść się bawić. Udało mi się zatrzymać go w łóżku puszczając bajkę na Youtubie (bardzo wychowawcze), ale nie chciało mi się tak wcześnie dnia zaczynać. Dał pospać do 6.30 i zgłodniał. 
Dziś było lepiej bo pomimo pobudki o 5 dał się przekonać do spania i wstaliśmy o 7.30 ale i tak dopomniał się o swoje. Jednak to chyba tylko tak "wywiadowczo" czy przypadkiem nie zmieniłam zdania bo jak przypomniałam, że jest duży i mama mleczka już nie ma to odpuścił. 
Oczywiście prawie na każdym kroku powtarzam mu, że go kocham, przytulam częściej niż zwykle, żeby nie miał poczucia straty. Widzę, że on to dobrze zniósł znaczy się, że był gotowy na takie rozstanie.
Za to ja gorzej je zniosłam. W środowe popołudnie zaczęło mi się kręcić w głowie, chwilami słabo mi się robiło, oblewało gorąco. Wzięłam ibuprom i przeszło trochę. W domu (wcześniej byliśmy u mojej Mamy) wypiłam podwójny napar z szałwii a pod prysznicem zauważyłam, że piersi są cięższe niż normalnie więc potraktowałam je zimną wodą (brrr....). Na szczęście organizm zaakceptował koniec mlecznej drogi bo już nie miałam takich objawów. Szałwię jeszcze popijam ale niedługo bo mamy pewne plany (a wtedy szałwii pic nie wolno).
Korzenia, koniec końców, nie wyrwałam. We wtorek dentystka nie miała czasu (chwilkę tylko by rzucić okiem) i kazała zrobić zdjęcie. Byłam wczoraj (ojj jakiego stracha miałam, na niczym skupić się nie mogłam), ale jak usłyszałam, że korzenie zachodzą na siebie stchórzyłam i stwierdziłam, że w takim razie wybiorę się do chirurga. Za to poleczyłam inne zęby na NFZ. Ale jeszcze niejedna wizyta mnie czeka...
W środę robiłam badania na toxo (ktoś się już domyśla jakie mamy plany z Mężem? :-) ). 
Wyszło, że kiedyś chorowałam i teraz już nie choruję. I nagle tysiąc myśli przetoczyło się przez głowę, że co by było gdybym się zaraziła w ciąży z T.?? Na jakie ryzyko go naraziłam nie robiąc badań przed zajściem w ciążę ani w trakcie...głupia baba ze mnie...człowiek wiedział o toxo i jako tako o kłopotach dla dziecka przy ewentualnym zakażeniu ale nie zrobił. 
Ginekolog też nie zlecił (choćby nawet prywatnie kazał zrobić zrobiłabym). Teraz poczytałam więcej i na tę ciążę człowiek szykuje się jakoś bardziej z głową. 
Ulżyło mi, że już chorowałam (znaczy się, że mam przeciwciała, które w razie czego ochronią dziecko). 
Zapłaciłam 58zł i mam teraz spokojne sumienie.
I mogę ze spokojem zaciągnąć Męża do sypialni...
Dziś Walentynki i może Bóg nam zrobi prezent w postaci dziewczynki z okazji święta Miłości? 

                źródło: http://katiesew.blogspot.com/2014/01/walentynkowe-buciki.html

Trzymajcie kciuki :-)
Wesołego świętowania :-)
PS. o Miłość trzeba dbać codziennie ale raz w roku można zaszaleć i zrobić coś nietypowego :-)
Np. zostawić dziecko z Mężem a samej pójść na kawę do koleżanki :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz